Kredyt frankowy czy „frankowy”? Wygrać z bankiem i frankiem, cz. I
Problem kredytów powiązanych z walutą szwajcarską dotyczy setek tysięcy Polaków. Z jednej strony przedstawiciele banków zapewniają, że umowy są zgodne z prawem, a klient był świadomy co podpisuje i na jakie ryzyko się naraża. Z drugiej strony sytuacja, w której pomimo regularnego spłacania kredytu po 10 latach wciąż pozostaje do oddania bankowi więcej niż wynosił wypłacony kapitał, budzić może co najmniej zdziwienie…
Mój pierwszy wpis na blogu, będący zarazem początkiem serii wygrać z bankiem i frankiem, jest dobrą okazją do przedstawienia podstawowych informacji na temat tzw. „kredytów frankowych”.
Skąd ten cudzysłów? Otóż frankowicze to w większości osoby, które… otrzymały kredyt i spłacały go wyłącznie w polskiej walucie! Bank przelewał na konto kredytobiorcy pewną kwotę wyrażoną w PLN, tak samo każdorazowa spłata kapitału i odsetek odbywała się w złotówkach. Frank stanowił tutaj jedynie pewien odnośnik, pozwalający określić kwoty podlegającej spłacie w złotych. Stąd też w treści umów nie mówi się o kredycie walutowym, a jedynie o kredycie indeksowanym do waluty obcej. Oczywiście takim miernikiem zamiast franka równie dobrze mógł być kurs złota albo nawet cena zboża na giełdzie rolnej. Oznacza to, że tak naprawdę Bank nie musiał nawet kupować franków do obsługi tego kredytu, skoro cały obrót odbywał się w polskiej walucie! Stąd można mówić o pozornej frankowości tego rodzaju produktów bankowych.
Co więcej, kredyty te masowo proponowane były w latach 2004 – 2008, a zatem w okresie od przystąpienia Polski do Unii Europejskiej do gwałtownego spadku kursu złotego. Na fali entuzjazmu i wiary w nieustającą koniunkturę przedstawiano konsumentom produkt o nierównomiernym rozłożeniu ryzyka. Oferowano kredyt powiązany z walutą obcą w momencie, gdy frank był rekordowo słaby wobec złotego i jedynie kwestią czasu było gwałtowne odbicie się w drugą stronę. Banki doskonale wiedziały też, że dalsze umacnianie się złotego w dłuższej perspektywie jest niemożliwe. Pozostało im zatem tylko czekać…
Niejednokrotnie spotkałem się ze stanowiskiem, zgodnie z którymi „frankowicze” są sami sobie winni, bo dobrowolnie zdecydowali się na ryzykowny produkt. Najczęściej jednak mija się to z prawdą. We wskazanym wyżej okresie banki często sztucznie zawyżały zdolność kredytową w złotych, tak żeby zachęcić konsumentów do wybrania innego produktu. Nawet dobrze zarabiające osoby nagle traciły możliwość wybrania kredytu w polskiej walucie i jedynym sposobem uzyskania pieniędzy potrzebnych na zakup działki czy mieszkania był właśnie kredyt indeksowany do waluty obcej. Równocześnie podkreślano bezpieczeństwo takich kredytów, wspominając o franku jako najbezpieczniejszej walucie świata oraz o wspaniałych perspektywach gospodarczych. Nie muszę dodawać, że żaden z banków nie przedstawiał klientom wykresów z symulacją dalszych wahań kursowych, zamieszczając równocześnie w treści umowy wprowadzające w błąd wyliczenie szacunkowego kosztu kredytu.
Oczywiście najistotniejsze w kredytach „frankowych” są tzw. klauzule indeksacyjne, czyli mechanizmy przeliczania franków na złote i odwrotnie. Dzięki nim bank mógł ustalić kurs franka w oderwaniu od średnich kursów, co znacznie zwiększało obciążenia kredytobiorców. To właśnie treść tych klauzul jest głównym orężem w walce z bankami i to na ich podstawie niektóre sądy unieważniały nawet całe umowy! Ale o tym już w części drugiej…
Rzeczowy artykuł.