BANKI WYGRAŁY KILKA BITEW, ALE TO KONSUMENCI WYGRYWAJĄ WOJNĘ
25 marca 2021 r. Sąd Najwyższy w składzie całej Izby Cywilnej odpowie na kilka kluczowych pytań dotyczących tzw. „kredytów frankowych”. Uchwała ta będzie miała ogromne znaczenie dla kilkuset tysięcy osób, które podpisały umowy pozornie powiązane z walutą szwajcarską. Stanowić będzie też zwieńczenie długiej i wyboistej drogi przebytej przez kredytobiorców, ich pełnomocników i samych sędziów. Drogi, która początkowo znaczona była porażkami.
- Bitwa językowa
Wszyscy mimowolnie mówią o „frankowiczach”, a w prasie powstają artykuły o kredytach „frankowych”. Pierwsze zwycięstwo banków zostało odniesione jeszcze wiele lat temu właśnie na polu językowym. W sposób wręcz orwellowski, dzięki upowszechnieniu w pojęcia „kredytów frankowych”, wprowadzono opinię publiczną w błąd. Zasadnym wydawało się bowiem pytanie, skąd te wszystkie pretensje, skoro udzielony kredyt był „frankowy”? Jeżeli ktoś dostał środki w walucie obcej, to o co mu chodzi?
Dopiero niedawno zaczęto odkrywać, że cała „frankowość” tych kredytów to gra pozorów. Klient przychodził bowiem do banku po konkretną kwotę w złotych, wypłacano mu środki w złotych i spłacał kredyt w złotych. W toku rozmów cały czas operowano kwotami w złotych, a w przypadku kredytów indeksowanych o wysokości swojego zobowiązania wobec banku konsument dowiadywał się nawet nie w chwili podpisania umowy (!), ale dopiero po uruchomieniu środków. Pracownik jednego z banków przyznał się w trakcie przesłuchania, że to, jaki kurs i z jakiej godziny został zastosowany do ustalenia wysokości kredytu, mogło zależeć od ułożenia danego wniosku na kupce papierów. Te z góry szły po kursie porannym, te z dołu po popołudniowym. To, czy do zapłacenia było kilka tysięcy więcej czy mniej, zależało od prostej, biurowej czynności.
Należy zatem jeszcze raz podkreślić, że „frankowicze” nie widzieli żadnych franków na oczy. W przypadku kredytów indeksowanych, aż do uruchomienia pierwszej transzy (oczywiście w złotych), można było w rozmowie z konsumentem nie przedstawić jakiejkolwiek, choćby orientacyjnej kwoty wyrażonej w walucie obcej. Natomiast w przypadku kredytów denominowanych, w dużym uproszczeniu, było jeszcze ciekawiej – konsument w ogóle nie wiedział, jaka suma zostanie mu wypłacona. Jakkolwiek wnioskował o dane środki w złotych, bank przeliczył je na franki szwajcarskie po własnym kursie kupna, tylko po to, żeby odwrócić tę procedurę w chwili uruchomienia pieniędzy.
W pewnym momencie na popularności zaczęła zyskiwać narracja że „trzeba było brać kredyt w walucie, w której się zarabia” i „widziały gały co brały”. Przepraszam za dosadność, ale przypomina to oskarżanie molestowanej kobiety o to, że założyła zbyt krótką sukienkę i sama się o to prosiła. Twierdzenia te po pierwsze całkowicie pomijają wyłączną odpowiedzialność banków za wprowadzenie na rynek produktu, który narażał konsumenta na nieograniczone ryzyko i pozwalał bankowi na dowolne kształtowanie wysokości zobowiązania kredytobiorcy. Po drugie wzorce umowne stosowane przez niektóre banki były napisane w sposób tak ogólny i nieczytelny, że wprawiały w kłopot niejednego prawnika. Wreszcie, po trzecie, ignorują one fakt, że znaczna część kredytobiorców nie miała alternatywy w postaci tradycyjnego kredytu złotowego. Jednym z największych paradoksów jest fakt, że kredyty indeksowane i denominowane były znacznie łatwiejsze do uzyskania. Wynikało to z zaskakujących mechanizmów wyliczania zdolności kredytowej, które w zdecydowanej większości w ogóle nie brały pod uwagę możliwości umocnienia się franka szwajcarskiego na przestrzeni 30 lat spłaty kredytu. Jedynie niektóre banki po 2006 r. dostrzegły „Rekomendację S” i zaczęły wyliczać zdolność kredytową z uwzględnieniem wahań kursowych, które w skrajnym wypadku wynosiły… 20%. Najgorszy zaprezentowany wariant w 2008 r. dotyczył zatem wzrostu kursu CHF z 2,0 na 2,4. Skoro zatem oprocentowanie kredytów indeksowanych stawką LIBOR było niższe niż WIBORem, a frank miał się właściwie nie zmieniać przez kilkadziesiąt lat, to zdolność kredytowa była wyższa. I tak osoby, chcące otrzymać środki na własne mieszkanie, dowiadywały się, że owszem, dostaną kredyt, ale powiązany z walutą obcą. Jak, na jakich zasadach, jaka jest rola tej waluty, kto, kiedy ustala kursy? Ależ proszę się nie martwić, frank to najstabilniejsza waluta świata, wahania będą minimalne, a kredyt i tak bardzo opłacalny! A że potem było inaczej, to już problem „frankowicza” i jego „kredytu frankowego”.
Jeszcze do niedawna w trakcie przesłuchania konsumentów sędziowie pytali konsumentów o kredyty frankowe. Teraz pytania dotyczą mechanizmu indeksacji lub denominacji. Rzecz drobna, ale nie do przecenienia.
- Bitwa o ustawę
Rok 2015 był przełomowy. 15 stycznia nastąpił tzw. „czarny czwartek”, kiedy to na skutek decyzji Szwajcarskiego Banku Narodowego doszło do drastycznego umocnienia się franka szwajcarskiego. Skutkiem tego było gwałtowne zwiększenie obciążeń setek tysięcy Polaków, którym raty kredytowe z dnia na dzień wzrosły o kilkadziesiąt procent.
Należy przy tym pamiętać, że – wbrew twierdzeniom sektora bankowego – wzrost kursu franka nie jest źródłem roszczeń kredytobiorców. Można to porównać raczej do szkła powiększającego, pozwalającego na odkrycie rzeczywistych wad umowy. Nawet w hipotetycznym wariancie utrzymywania się stałego kursu CHF przez kilkadziesiąt lat, kredyt do wypłaty byłby najpierw przeliczany po bankowym kursie kupna, a raty do spłaty – po bankowym kursie sprzedaży. Klienci byli natomiast przekonani, że przychodzili do banku, a nie kantoru. Narracja banku przypomina próbę obrony architekta, który błędnie zaprojektował dom, a następnie pyta się, czy ktokolwiek zgłaszałby do niego pretensje, gdyby nie katastrofa budowlana?
Kolejnym niezwykle ważnym wydarzeniem było pojawienie się po raz kolejny kredytów indeksowanych i denominowanych w debacie publicznej. Pierwszy raz głośno zrobiło się o nich w 2011 r., przy okazji tzw. „ustawy antyspreadowej”, ale jeszcze szerszego rozgłosu kwestia nabrała dzięki wyborom prezydenckim z 2015 r. Jak wskazał ówczesny kandydat na Prezydenta RP, Andrzej Duda,
„uważam, że te kredyty mogłyby być przewalutowane według kursu, po jakim były brane”
( https://tvn24.pl/biznes/rynki/frankowicze-w-ogniu-kampanii-ra542632-4458923 )
Tymczasem pięć lat później, pod koniec pierwszej kadencji, narracja uległa zmianie:
„nie dało się nagle przewalutować wszystkim kredytów. Nie byłem w stanie tego przeprowadzić, była blokada.”
( https://www.tvp.info/48689074/prezydent-o-frankowiczach-i-gospodarce-wieszwiecej )
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że rzeczywiście „była blokada”. Doświadczenie zebrane w toku prowadzonych przeze mnie spraw wskazuje, że nie można odmówić bankom determinacji w obronie swoich interesów. Skutecznie zatem storpedowano projekt ustawy dokonującej przewalutowania kredytów powiązanych z walutą obcą, gdyż uregulowanie tej kwestii mocą powszechnie obowiązującego aktu prawnego było dla banków najgorszym rozwiązaniem. Wynika to z prostej matematyki – lepiej przegrać w całości wszystkie spory sądowe, na które zdecyduje się ok. 20% kredytobiorców, niż być zobowiązanym z mocy prawa do zmiany warunków umowy każdemu klientowi. Jak zatem wskazał w 2017 r. Prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński:
„myślę, że (kredytobiorcy) powinni wziąć sprawy we własne ręce i zacząć walczyć w sądach. Nie dlatego, żeby nie ufać prezydentowi czy rządowi, tylko dlatego, że prezydent i rząd są w sytuacji, która jest zdeterminowana w wielkiej mierze uwarunkowaniami ekonomicznymi”.
Bitwa o ustawę została zatem wygrana przez banki. Jak się jednak okazało, „Frankowicze”, posłuchali Prezesa i ruszyli do sądów.
- Pierwsza bitwa sądowa
Z niewyjaśnionych powodów przełom w orzecznictwie przyszedł znacznie później niż można było się spodziewać. Mechanizmy indeksacyjne stosowane przez mBank S.A., Millenium S.A. czy Bank BPH S.A, odwołujące się do samodzielnie ustalanej tabeli kursowej zostały wpisane do rejestru klauzul niedozwolonych. Dyrektywa Rady 93/13 i implementujące ją przepisy kodeksu cywilnego obowiązywały już od wielu lat. Wreszcie, jednoznacznie prokonsumenckie orzecznictwo Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej było powszechnie dostępne. A jednak ani fali pozwów, ani tym bardziej masowych zwycięstw konsumentów nie było.
W tym miejscu muszę wrzucić kamyczek do ogródka sędziów. Nie jest bowiem tak, że nikt nie dostrzegał wad tych umów, a my jako pełnomocnicy konsumentów byliśmy bezczynni. Wręcz przeciwnie, od początku wskazywaliśmy, że te umowy naszpikowane są wadami prawnymi. Że banki nie określiły kwoty kredytu, że stosowały gotowe wzorce umowne, nie były ograniczone w ustalaniu kursów, nie informowały o zagrożeniu, wprowadzały spread walutowy będący de facto ukrytą prowizją itp. Problem polegał na przekonaniu (i tu wracam do pierwszej bitwy), że frankowicze są sami sobie winni, że trzeba było brać kredyt złotowy, a korzystny wyrok byłby nie fair wobec innych kredytobiorców i samego sektora bankowego. Jeżeli natomiast już coś było nie tak, to zawsze można uzupełnić umowę kursem publikowanym przez NBP, co powinno rozwiązać sprawę.
Do przełomu potrzebna była zmiana nastawienia. Zrozumienia, że nie mamy tutaj dwóch równych podmiotów, ale specyficzne relacje na linii konsument – przedsiębiorca. Że od banku musimy wymagać więcej niż od jego klienta. Że konsekwencją nadużycia swojej dominującej pozycji nie może być tylko ograniczenie zysków przedsiębiorcy, ale zniechęcenie go do takich praktyk. I tak pozew po pozwie, sprawa po sprawie, narracja ta zaczęła się powoli przebijać.
Oczywiście pełnomocnicy banków nie próżnowali i stosowali (wciąż stosują) wszystkie możliwe techniki. Dość powiedzieć, że muszę zakładać oddzielne teczki do każdej odpowiedzi na pozew, która przeciętnie składa się z ok. 80 stron samego tekstu oraz kilkuset stron załączników. Zarzuty tam powoływane przypominają zajęcia z postępowania cywilnego, na których uczy się wszystkich dostępnych środków obrony pozwanego. Roszczenie jest bezzasadne, przedawnione, źle skonstruowane, powodowie nie są konsumentami, nadużywają prawa itp. A na samym końcu wniosek o przesłuchanie 7 różnych świadków (z czego połowa to pracownicy centrali, którzy nigdy konsumentów nie wiedzieli na oczy), dopuszczenie dowodu z opinii biegłego na kilkadziesiąt różnych tez (mój dotychczasowy rekord to 48) i oczywiście dziesiątek dokumentów. Jakich? Dla osób o mocnych nerwach polecam „Poradnik Frankowicza”, dołączony w zeszłym roku do „Dziennika Gazety Prawnej”. Proszę zwrócić uwagę na link, pod jakim zamieszczony jest ten artykuł – tak, to strona związku banków polskich.
W ciągu ostatniego miesiąca wydruk owego „poradnika” dostałem wraz z trzema różnymi odpowiedziami na pozew, jako argument przemawiający za słusznością stanowiska banku.
Nic dziwnego, że sędzia, otrzymując pierwszy raz taką sprawę, mógł czuć się tym przytłoczony. Może bank ma rację, może rzeczywiście ten „frankowicz” był cwaniakiem i chciał zarobić na różnicach kursowych? Może faktycznie sektor bankowy się zawali, jeżeli zaczniemy ustalać nieważność tych umów? Na szczęście prowadząc dziesiątą, pięćdziesiątą i setną taką sprawę sędziowie musieli zacząć przesłuchiwać kredytobiorców. A wtedy narracja banków zaczęła pękać jak bańka mydlana. Bo nagle okazywało się, że wbrew ich opisowi przed sądem nie stawali wcale wytrwani gracze na rynkach walutowych, ale zwykli Kowalscy, którzy chcieli kupić mieszkanie, bo urodziło im się dziecko. I dowiedzieli się od uśmiechniętej Pani z banku, że mają zdolność tylko we „frankach”, ale proszę się martwić, ta „frankowość” będzie nieodczuwalna, proszę tylko podpisać tu, tu parafkę, dziękuję, jeszcze te 4 załączniki…
- Druga bitwa sądowa
Jeszcze przed 2019 r. wiele moich Koleżanek i Kolegów po fachu wygrywało sprawy „frankowe”, za co należy im się ogromne uznanie. Ale ilość tych spraw, w tym zwłaszcza zwycięskich dla konsumentów, była znikoma w porównaniu z tym, co zaczęło się dziać później. 4 kwietnia 2019 r. i 9 maja 2019 r. Sąd Najwyższy w końcu wyraźnie wskazał, że mechanizmy pozwalające na kształtowanie tabel bankowych bez jakichkolwiek ograniczeń stanowi klauzulę niedozwoloną. 29 października 2019 r. argumentacja ta została rozszerzona o kredyty denominowane. Ale prawdziwą „bombą” okazał się wyrok TSUE z 3 października 2019 r., który dzięki medialnemu rozgłosowi zmienił całkowicie układ sił w starciu z bankiem. Chociaż z punktu widzenia prawnika zajmującego się tym tematem nie wprowadził on merytorycznie niczego odkrywczego, to magia wydania wyroku w „polskiej sprawie” państwa Dziubaków była nieodparta. Idąc tym tropem Sąd Najwyższy, który do tej pory opowiadał się za utrzymaniem w mocy kredytu jako złotowego (tzw. „odfrankowienie” , tj. pozostawienie go w mocy jako kredyt złotowy oprocentowany stopą LIBOR), w końcu 11 grudnia 2019 r. opowiedział się za nieważnością całej umowy.
I tutaj dochodzimy do istoty całej sprawy, gdyż muszę się wytłumaczyć z szumnego tytułu o „wygrywaniu wojny”. Jak wskazałem wcześniej, te umowy mogły być uznane za nieważne już wiele lat temu. I niekiedy, dzięki ciężkiej pracy adwokatów i radców prawnych oraz skrupulatnych sędziów, udawało się to. Ale do rzeczywistego i masowego przełomu w polskim orzecznictwie potrzebne są wyraźne wytyczne. Sędzia, nawet najlepszy, wydając orzeczenie, myśli nie tylko o wyroku sprawiedliwym, ale wyroku, którzy utrzyma się w mocy w II instancji. Który nie zostanie uchylony i nie wróci do niego do ponownego rozpoznania. I tak długo, jak inaczej orzekać będzie Wrocław a inaczej Warszawa, jak kluczowym będzie nie racja po stronie kredytobiorcy, ale koncepcja panująca w danej apelacji, tak długo nie będzie można mówić o rzeczywistej ochronie konsumenta.
Dlatego tak ważna i potrzebna jest uchwała Sądu Najwyższego. Obecnie w jednym sądzie ta sama umowa może zostać uznana za ważną, ale złotową, a w drugim za nieważną. W jednym przedawnienie liczone będzie wg. zasad ogólnych, w innym od momentu podjęcia konkretnych czynności przez konsumenta. Inicjatywa Sądu Najwyższego ograniczy losowość rozstrzygnięć i doprowadzi do pożądanego stanu, w którym konsument uzyska taką samą ochronę w Toruniu, Wrocławiu czy Warszawie.
Kredytobiorcy przebyli już bardzo długą drogę. Najpierw wmawiano im, że to ich wina, że skorzystali z takiego produktu. Potem dowiedzieli się, że problemy zostaną rozwiązane ustawą. Kiedy poszli do sądów, rozpoczęła się wieloletnia batalia. Mam nadzieję, że 25 marca 2021 r. zostanie wygrana najważniejsza bitwa w tej wojnie.
Adw. Mikołaj Rusiński
#adwokat #franki #kredyt #frankowy #prawnik #torun #bydgoszcz #tsue #frankowicze adwokat toruń bydgoszcz kujawsko-pomorskie
Znakomity artykuł, obiektywnie opisujący czarny charakter kredytów frankowych. Wnikliwa analiza przebiegu zdarzeń w historii frankowej bankowości w Polsce.